Mieliśmy na przykład wiele okazji do wyjść na wodny plac zabaw i na lody przy okazji ;)
... Ale za to już w weekend wybraliśmy się do chrzestnej Trisa - Magdy (niestety już bez Wiki, bo znów ją wywiało z dziadkami w góry). Całe popołudnie ganialiśmy się po ogrodzie, jedliśmy owoce i toczyliśmy bardzo filozoficzne wywody życiowe. No dobra, po prostu gadaliśmy o pierdołach ;) Jak to zwykle z ciotką bywa, dzień był bardzo udany.
Chucky atakuje :D
Wygłupy musiały zostać zaliczone :)
Były też zabawy z Hektorkiem. Taki bestyj, a taki milusi ;)
Crazy train!
W międzyczasie moja szanowna rodzicielka wysłała paczkę z Dojczlandii, a w niej niezła niespodziankę. Jako, że ze mnie naczelna kura domowa i przy okazji fanka SW to matka połączyła przyjemne z pożytecznym :D Ma kobita fantazję!
Przyszedł też czas na wizytę u psychologa z Wiką jako że, miewa problemy ze skupieniem itp. W drodze powrotnej jakoś tak bez konkretnego sensu i powodu zaczęłyśmy sobie robić zdjęcia i takie tego efekty ;)
Później Wika znów pojechała z dziadkami, a my odczekaliśmy do weekendu aby odwieźć Trisa do taty na tygodniowe wakacje. Wcześniej zdążyliśmy zaliczyć z nim wizytę u znajomych w Bytomiu, po czym wieczorem odwieźliśmy Młodego do Będzina. I wtedy oto nastał okres niesłychany, tygodniowe wolne, zero obowiązków, zero stresu, aż nie wiedziałam co ja mam z wolnym czasem zrobić. W sumie tego samego dnia, a raczej nocy wybraliśmy się około trzeciej z psem na spacer nad jezioro. Łaziliśmy tak dwie godziny. Czemu? Bo mogliśmy! W sumie następne dni mijały dość nudno, bo ani znajomych nie było, ani ciekawych wydarzeń jak to w tygodniu. Dopiero w czwartek udało nam się zorganizować drugą próbę u ciotki Marty i wreszcie w spokoju coś pograć. Wcześniejsza w asyście Tristana to był kompletny niewypał. Za to na tej drugiej nawet byliśmy z siebie zadowoleni.
Z grania fot nie mam, ale z nocno-porannego spaceru wyszło mi coś takiego. Piękny widok wschodzącego słońca nad jeziorem.
Jako, że tydzień był nad wymiar spokojny postanowiliśmy, że nasze małe wakacje zakończymy z kopem. W piątek zebraliśmy się i stawiliśmy się na godzinę trzynastą pod tyskim szpitalem czekając na busa do Krakowa. Cały dzień spędziliśmy na szwendaniu się po mieście sam na sam, wspominaniu, romantycznemu wylegiwaniu się nad Wisłą czy wyjściu na obiad. Wieczorem spotkaliśmy się za to jednym z rockowych pubów z naszym kolegą Tristanem (o ironio;P) i jeszcze innym znajomym. Przesiedzieliśmy tam kilka godzin po czym wylądowaliśmy w mieszkaniu ów znajomego w którym popadłam w totalny zachwyt na widok kolekcji SW. Bawiliśmy się tak do piątej rano i postanowiliśmy, że oto czas wracać niestety do domu i podreptaliśmy na busa zatrzymując się po drodze na śniadanie pod Galerią Krakowską. Po czym niczego nie świadomi skierowaliśmy się na busy Kraków-Tychy-Bielsko-Cieszyn...
No daj dziecku zabawki..... A mówi się, że to faceci rozwijają się do trzeciego roku życia, a potem tylko rosną. XD
Wystarczyło nieco ponad pół godziny leżenia na trawie i patrzenia w takie niebo, aby doznać całkowitego, mentalnego resetu. Zen jak nic.
Pamiętam jak byłam tu z Wiką jak miała trzy latka ;)
A takie cudo stoi pod jednym z barów na Kazimierzu.
Dawno temu obiecaliśmy sobie zrobić podobne zdjęcie jak z serialu Californication miał Hank i Karen. I w końcu się udało ;)
Gołomp Andrzej jadł z nami śniadanie ;)
Spacer po Wawelu
Znów pub (tjaa jak matka ma wolne to bar musi być obowiązkowym punktem wycieczki... ;P)
Klasycznie kościół Mariacki
Jedno z ciekawych graffiti, które miałam okazję widzieć po drodze
Jest Kraków, jest akcja ;)
Jak był Jackson to muszą być i Wilki ;)
... to taka mała garstka zdjęć z wypadu. W busie w każdym razie jak każdy normalny człowiek po tylu aktywnie spędzonych godzinach zasnęliśmy jak te królewny naiwnie wierząc, że obudzimy się jeszcze przed Tychami... Nic bardziej mylnego, byliśmy tak wyczerpani, że kiedy się obudziliśmy zobaczyliśmy, że wszyscy pasażerowie wysiadają, a mi nagle zaświtało gdzie się znajdujemy (byłam tam 2 lata temu jadąc na Alice Coopera). Niech to szlag Cieszyn!!! Cóż chcąc nie chcąc wysiedliśmy z informacją, że autobus powrotny jedzie za niecałe dwie godziny. Ok, w sumie już nic nie zrobimy z tym fantem, to chodźmy się przejść w sumie zawsze jakaś przygoda. No i poszliśmy. Rynek, kilka uliczek tu i tam, aż pomyślałam, że w sumie fajnie by było pójść na czeską stronę skoro już tu jesteśmy. Tak właśnie uczyniliśmy. Trafiliśmy na jakiś bar mleczny z którym mogliśmy zjeść coś porządnego, odpocząć itp. Wracając powoli na dworzec autokarowy kupiliśmy jeszcze dzieciom słodycze, skoro już taka okazja i powlekliśmy się powoli z powrotem. Będąc i tak zmęczona przypomniałam sobie, że w sumie w Cieszynie jest dworzec! Może wrócimy pociągiem czy coś.... Kiedy zapytaliśmy kogoś miejscowego o drogę ten zdziwił się totalnie, że pytamy o coś takiego i wskazał nam drogę tłumacząc, że to totalna ruina i co my tam chcemy złapać. Poszliśmy, a ja nadal nie mogłam ogarnąć dlaczego niby dworzec, który dwa lata temu był w bardzo dobrym stanie miałby dziś być ruiną... Na miejscu uświadomiłam sobie czemu... Jadąc na koncert Coopera jechaliśmy pociągiem z ładnego dworca w Cieszynie... owszem ale czeskim! Ten po polskiej stronie wyglądał jak plan filmu post apo. Totalna zabita dechami dziura, bez rozkładu, konkretnego peronu, nic... Mój mózg jak zwykle spłatał mi niezłego figla i złapał laga. Przy okazji okazało się również, że oto spóźniliśmy się na bus powrotny do Tychów. Za pół godziny na szczęście jechał jakiś do Katowic i w ten sposób znów wracaliśmy na około i w efekcie zamiast jakoś o godzinie 7-8 być w domu, to byliśmy o 16-tej. Trip roku!
Proszę, są dowody. Rynek w Cieszynie ;)
Choć przez chwilę byliśmy w miejscu gdzie finanse tak nie bolą ;)
A oto nasz luksusowy post apo dworzec Cieszyński ;) Tylko pociągu widmo nie uświadczyliśmy niestety.
Tego dnia, po odespaniu eskapady roku mieliśmy jeszcze czelność i siłę powlec się do naszej Tawerny, położonej z 300 metrów od naszego bloku. Spotkaliśmy paru znajomych posiedzieliśmy i było ogólnie rzecz ujmując bardzo fajnie. Za to w niedzielę, wieńcząc ten nasz luźny tydzień zaczęliśmy od śniadania pod chmurką, bo jak mieliśmy ku temu masę okazji tak jakoś nigdy nie wpadliśmy na ten pomysł. Za to później koło południa ponownie zjawiliśmy się w Bytomiu u Anny i Rikkiego w celu wydziarania nowego tatuażu na mej kościstej łapie. Póki co jest jeszcze do dokończenia, ale obecny efekt wygląda tak:
A samo śniadanie było takie ;)
A w poniedziałek wróciły już dzieci, we wtorek Wika rozpoczęła drugą klasę, a wczoraj postanowiliśmy definitywnie wysprzątać ich pokój.
Początkowe efekty były bardzo marne, ale końcowy był niemalże powalający ;)
A w dzień rozpoczęcia roku również wybraliśmy się pod chmurkę, tym razem całą rodzinką ;)
Z ostatnich zabawniejszych kwestii muszę stwierdzić, że wszyscy jesteśmy czasem jak dzieci. Młodzi podczas szaleństw w pokoju zdążyli rozwalić mały rozkładany namiot, rozlać to i owo, a na koniec rozwalić papierowy klosz z lampy w ich pokoju. Co zrobiłby normalny rodzic? Szlaban i do kąta. Co robią rock'n'rollowi rodzice? Może sami zobaczcie...
Także tego. Wesoło mamy ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz