Dobrze było przygotować listę, podzieloną na odrębne działy na trzy tygodnie przed wyjazdem i według niej wszystko pakować. Jak się okazało samochód mimo swych sporych gabarytów (24-letni Mercedes, limuzyna) i tak był wyładowany po brzegi. Dzieci pod nogami miały torby, między sobą gitarę, ja pod nogami psa, a w czasie późniejszym nawet na kolanach.... O Wice, ze świnką morską na kolanach nawet nie wspominam. No ale jadąc do kempingu z nieco spartańskimi warunkami trzeba było przygotować się na wszystko. Dosłownie na wszystko.
Możecie mi wierzyć, to JESZCZE nie było wszystko! Rano pakowałam jeszcze jedną torbę z zawartością lodówki i parę innych drobiazgów....
(Taki drobny fakt: Ubrania zrolowane naprawdę zajmują mniej miejsca niż poskładane!^^)
Spakuj się kompaktowo mówili... Da się mówili... Przecież jedziecie tylko w góry z dziećmi, psem i świnką morską mówili. Tjaa.....
No to tego... Wspominałam o tym, że piesio wylądował na moich kolankach ponownie mając atak schizofrenii i myślał, że jest yorkiem? Drogę do żywieckiego parku zamkowego pokonałam tak... Z samochodu wylazłam cała w jaśnie pana kłakach.
Taka mała namiastka tego co widzieliśmy w owym zoo. A to bażant, a to ciekawe rasy kur, a to świniaki, a to kozy... A to był początek :)
Oczywiście gdyby moja dwójka, nie pojechała na koniu to by się pochorowali. Zostawiliśmy datek na utrzymanie obiektu i poszliśmy dalej oglądać. (Dla ciekawskich: sama przejażdżka jest darmowa, ale mimo to wypada wrzucić coś do puszki skoro już eksploatuje się biedny grzbiet takiego rumaka).
Więcej niż jedno zwierze? Lama ;)
Niestety miałam jakoś pecha, że wszystkie zwierzaki w stajni odwracały się do mnie najszlachetniejszą częścią ciała ;)
W zoo można również spotkać pawie oraz parę danieli, która jakiś czas temu dorobiła się potomka.
No cóż... tylko my mogliśmy być tak szaloną rodziną, aby do mini zoo przyjść z własnym zwierzyńcem! Ale w końcu każdy doskonale wie (przynajmniej mam taką nadzieję), że zwierząt w samochodzie pod żadnym pozorem zostawiać nie wolno, więc logicznym było, że zwiedzają z nami!
Piękna fontanna w środku parku.
I oczywiście pałac! Jednak czasu na obejrzenie go od środka już nam nie starczyło (wujostwo wyjechało wcześniej i okazało się, że są już dalej od nas), ani specjalnie możliwości, bo z naszym futerkowym dobytkiem zapewne i tak nie moglibyśmy wejść.
Ale na pocieszenie pożegnały nas jeszcze łabędzie wypoczywające obok rzeczki.
Dalej trzeba było znów zapakować się do nagrzanego niczym piekło samochodu i zmierzać w kierunku Milówki, gdzie czekała na nas Marta z Marcinem. Szybkie zakupy w ukochanej przez każdego Polaka Biedronce i w dwa samochody zmierzamy do celu naszej podróży. Nie da się ukryć, że rozmieszczenie czterech dorosłych osób, dwójki dzieci, psa i świnki na tak małym metrażu łatwe nie było, ale jakoś daliśmy radę. Kiedy wszystko było rozpakowane pozostało tylko rozpalić grilla, ognisko, wziąć gitary i wyluzować się.
Niestety moje obawy się potwierdziły i mały huragan Tristanu już pierwszego wieczoru, biegając i szalejąc po podwórku przewrócił się tak nieszczęśliwie, że rozbił łuk brwiowy o beton. Na szczęście nie był to groźny upadek i plaster wystarczył. Nie mniej to dziecko to prawdziwe tornado. Wszędzie go pełno i choćby biegać za nim krok w krok to nie da się upilnować. W ciągu następnym kilku dni dwa razy zbił też kolano. Obszernie zapakowana apteczka się sprawdziła!
Na drugi dzień, jak i przez cały pobyt pogoda wyjątkowo nam dopisywała. Było ciepło, później wręcz upalnie i dzieci praktycznie całe dnie spędzały na podwórku. Zwierzaki również. A mój pomysł z pistoletami na wodę był bardzo trafiony! Dzieciaki bawiły się nimi przez większość czasu
(dopóki nie zaczęło brakować wody w studni...)
A tu kilka fotek ze spaceru po lesie i okolicach. Młodzi byli wyjątkowo wręcz zgodni i dogadywali się większość czasu.
Tak, tak głupia moda, ale selfie z ciotką Martą musi być ;)
Tak po prostu. Dzieci, ciotka i matka.
Wyszły dzikusy z buszu ;) Przełażąc przez kolczasty drut :D
4/6 naszej pasożytniczo - symbiotycznej komuny
Wyprawa w poszukiwaniu świeżego mleka i jajek
Wielka fascynacja Trisa. Takich fajnych maszyn to on jeszcze w mieście nie uświadczył ;)
Kolejny genialny pomysł w którym akurat uprzedzili mnie jakiś czas temu moi dziadkowie. Dmuchany basenik może zająć uwagę progenitury na jakiś czas, kiedy dorośli zechcą mieć święty spokój. Największy problem powstał w momencie kiedy trzeba było go gdzieś ustawić... Kiedy posiadasz kemping usytuowany na środkowej wysokości góry to nie jest takie proste. Wszystko jest pochyłe, łącznie z domkiem!
Tyler chyba nigdy nie był tak szczęśliwy. Wystarczyło go postawić na trawę, a przez pół godziny ani myślał się przemieścić tylko cały czas miętosił coś w pyszczku ;)
A takiego pięknego nieba doświadczyliśmy pewnej nocy. Zdjęcie i tak nie oddaje realnego wrażenia, a było naprawdę piorunujące. Zresztą, jedną z moich ulubionych czynności w takich okolicach jest podziwianie nieba nocą. Tylko na wsi widać tak piękne gwiazdy i tylko tam uświadczyć można trzech spadających podczas jednego wieczoru. Może spełnią nasze życzenia ;)
Jako, że pogoda dopisywała to obowiązkowym punktem programu były wypady nad Sołę. Spędzanie dni nad rzeką pod rodzinnym miasteczkiem braci Golców było po prostu boskie. Nigdzie nie wpada się w taką przyjemną zadumę jak tam. Od razu człowiekowi chce się tworzyć i działać!
Jakieś tam zabawy w domku :)
Ciocia z wujkiem pełen romantyzm ;)
Jeden z wielu pięknych zachodów słońca. Widok z domku.
No tak, Tris zasnął w jedynej słusznej pozie i od razu matka z ciotką muszą robić głupie fotki ;) I nie pytajcie czemu młody ma pomalowane pazury... Przebywając w naszym towarzystwie to naprawdę nic dziwnego.
Wujkowie mają tęgą rozkminę jak dojść do Korony Władzy
Ciotka pełen luzik, no a Wika zadebiutowała w tego typu grze planszowej! I grała tak z nami parę godzin. Jesteśmy dumni!
Ściana deszczu zmierzająca wprost na Czechy. U nas przeszło bokiem ha!
Niestety mieliśmy też nieproszonych gości. Mrówki mające okres godowy przylatywały nam dzień w dzień, a nasi mężczyźni dzień w dzień mogli poczuć się jak na prawdziwej wojnie... uzbrojeni w Raidy! Faceci mieli radochę krzycząc i śmiejąc się złowieszczo, że oto pokonali tysiące ofiar i owe ofiary wiją się w agonii (musielibyście widzieć ten wzrok szaleńców!), a my chowałyśmy się z dziećmi i zwierzakami w przyczepie wymyślając tytuły kolejnych wymyślanych filmów. Przykłady?
"Kowboje i mrówki"
"Kowboje i pająki" (to jak poszli zmasakrować sprejami wychodek)
Harry Potter i pokrętło Voluma (Marcin, masz genialne nazewnictwo!)
Na szczęście w końcu owady dały nam spokój, za to Marcin wychodząc któregoś wieczoru za potrzebą został obchrumkany przez dzika kręcącego się tuż za naszym płotem. Na szczęście dzik dość szybko sobie poszedł. Innego dnia odkryliśmy ze zdziwieniem, że w nocy jakiś psowaty osobnik przelazł nam po krzesłach, stole oraz... samochodzie dziadka! Ślady łapek były odbite nawet na masce i dachu auta. I do tego odbity na szybie nos. Po dokładnym obejrzeniu doszliśmy do wniosku, że po naszym ogródku spacerował sobie najpewniej lis. Także towarzystwo mieliśmy dość przednie.
Prawdziwy mężczyzna na swoim miejscu ;)
Nie, to nie to co myślicie. Tak samiec alfa w swym naturalnym środowisku pompuje wodę ;)
A samice basenik pompują tak!
Któreś tam z kolei ognisko. Tris znalazł sobie nowy sposób na zasypianie. Po całym dniu hasania, kładł się na poduszce z leżaka, nakazywał okrycie się kocykiem i zasypiał tak przy ognisku. Potem wynosiliśmy go do domku gdzie spał już do rana (wreszcie wyregulował sobie sen!). Wika również padała, choć przy Talismanie siedziała z nami rekordowo do 1:30 w nocy :)
Taa ten zmęczony uśmiech kiedy oni wreszcie poszli spać i masz trochę spokoju ;)
Watra płonie, watra płonie!
Kiedy w środę wujostwo wyjechało do domu (za to w piątek ciotka wróciła ;P) zrobiliśmy dzieciakom małą wycieczkę na Czechy oddalone od nas jakieś 13 km, przez Koniaków i Koczy Zamek. Widoki w tamtych okolicach były tak piękne, że próbowaliśmy kilka z nich uchwycić. Nie ukrywam, że na drodze na takiej wysokości zaczęłam się czuć zleksza niepewnie.
Strach, strachem, ale widoki tego warte!
A teraz wam coś zdradzę. Ta wycieczka była też w pewnym sensie wycieczką do czasów mojego dzieciństwa. Byłam niewiele starsza od Wiktorii kiedy przemierzałam tą trasę z rodzicami, a później z przyjaciółką z lat szczenięcych. Specjalnie wyciągnęłam albumy, żeby porównać sobie te same miejsca na przestrzeni lat. Nic się nie zmieniły.
Zdjęcie sprzed około 14 lat. Czeska granica...
... około 14 lat później w tym samym miejscu (tylko w drugą stronę).
Moi rodzice również jakieś 14 lat temu. I również na Czeskiej granicy...
...14 lat później w tym samym miejscu (prawie ;))
W trasie :)
Koniaków jest może małym, ale prześlicznym miasteczkiem. Całe centrum położone praktycznie na jednej ulicy. I ten spokój w nim. Nikt się nigdzie nie spieszy, nikt nie wygląda na wściekłego. To jest to co uwielbiam we wsiach. Spokój. No i koronki oczywiście! :)
Ciśnij wujeeek! :)
Po prostuuu... <3 p="">3>
Z dziećmi na tle gór :) Pod Koniakowem
A tuż pod Koczym Zamkiem.... Spotkaliśmy takich oto miejscowych :)
Do tej skały to zgroza podejść. ;)
Drałujemy pod górę!
My już wiemy gdzie jest krzyż ;)
Punkt widokowy na Koczym Zamku.
A teraz cofamy się o dokładnie 10 lat...
...i w swoich prywatnych albumach znalazłam fotkę właśnie z przyjaciółką robioną w wakacje równą dekadę temu w tym samym miejscu.
I jeszcze taka fotka również sprzed dekady.
Tak, Koczy Zamek nie jest zamkiem. Jest to po prostu niezalesione wzgórze (punkt widokowy) położone w Beskidzie Śląskim w pobliżu Bramy Koniakowskiej na wysokości 847 m n.p.m. Tyle suchych faktów. Pozwolę sobie za to skopiować bezczelnie z Wikipedii romantyczną legendę oraz historię najprawdopodobniej prawdziwą skąd owa nazwa się wzięła.
Legenda:
"(...)stał
tu niegdyś zamek węgierskiego grafa, który przywędrował tu z
rodzinnych stron, albowiem ojciec chciał go ożenić z niemiłą mu
baronówną. Graf ów, nazwiskiem Kocsi, zakochał się w pięknej
Jadwidze, góralce z Koniakowa i ożenił się z nią. Niedługo
potem zjechał stary graf. Na wiadomość o ożenku syna z prostą
góralką kazał pachołkom porwać Jadwigę. Jeden z nich zabił ją
czekanem. Kocsi mszcząc śmierć żony zranił w bitwie ojca, który
umarł z powodu odniesionych ran. Na skutek tych tragicznych wydarzeń
młody graf, trawiony tęsknotą i rozpaczą dostał pomieszania
zmysłów, podpalił zamek i przepadł gdzieś bez śladu. Ruiny
zamku rozebrali miejscowi górale. Pozostała jedynie nazwa. Nocami w
kamieniołomach pod szczytem coś płacze i zawodzi. Podobno to dusza
grafa szuka Jadwigi"
Historia prawdopodobnie prawdziwa:
W
rzeczywistości nazwa wzniesienia związana jest raczej z okresem
wojen
husyckich.
Po przegranej bitwie pod Lipanami powstańcy stanowiący radykalny
odłam ruchu husyckiego, taboryci,
zmuszeni byli w większości szukać schronienia poza granicami
kraju. Wielu z nich udało się do Polski, a drogi ich wiodły często
przez tereny księstw cieszyńskiego
i
oświęcimskiego.
Taboryci w czasie swych przemarszów wybierali na dłuższe postoje
niewysokie, gołe wzgórza, których szczyt otaczali wieńcem
powiązanych łańcuchami wozów,
tworząc w ten sposób charakterystyczne dla owych czasów
prowizoryczne fortyfikacje.
W języku węgierskim słowo "kocsi" (wymawiać:koczi)
oznacza wóz, zaś w języku czeskim "kočá" – to
kareta,
a "koči" – woźnica. Stąd "Koczy Zamek" –
to po prostu umocnienie polowe, fortyfikacja utworzona z wozów.
Trochę widoków jeszcze z Koczego Zamku ;)
Nastały wielkie upały to i starzy włączyli się w bitwę na pistolety
Dzieci pieką kiełbaski przy ognisku :)
Tak się stołujemy a co!
Takie zabawne założyć sobie na głowę piżamę od siostry ;)
Prawdziwi mężczyźni przy grillu :)
Jestę Axlę bardzo wow ;)
Ciotka z gitarą :)
Tristan władca kamieni!
Taka zabawa!
Z moim jedynym małżem ;)
Zabawy w wodzie, wygłupy itd :)
Mokry pieseł
I Vader władca rzek!
Niestety nastał też dzień powrotu. Szkoda nam było wracać do szarej codzienności ;) w górach nie trzeba było się przejmować w zasadzie niczym (poza deficytem wody w pewnym momencie), wszystkie troski odeszły na bok. Ale plus z powrotu był taki, że w domu jest chociaż wanna i ciepła, bieżąca woda ;) Tego wieczoru każdy przeszedł solidną kąpiel!
W drodze powrotnej trzeba było oczywiście zaliczyć KFC (McDonald's był za daleko :P) tak jak obiecałam przed wyjazdem (pamiętliwe bestie...)
A zium to ja robię tak!! :)
Podsumowując wyjazd fajny, udany i wbrew pozorom można wyjechać w takie miejsce nawet z małym dzieckiem, trzeba tylko liczyć się z otarciami ;) Dziękuję wszystkim obecnym tam oraz chrzestnemu Trisa - Ryśkowi (Redsowi), że w tym czasie choć nie mógł z nami jechać, zaopiekował się resztą moich gryzoni i kwiatami i solidnie doglądał mieszkania. :) Mamy nadzieję pojawić się w miejscowości Prosów Bór w tym roku jeszcze chociaż raz i odwiedzić pałac w Rajczy, Węgierską Górkę (teraz nie starczyło czasu) i parę innych miejsc! Tym razem jednak bezdzietnie jeśli się uda ;) No i w końcu pójść na grzyby! Jeśli tylko susza przejdzie i będzie na co iść, bo podczas tego wyjazdu widziałam jedną, lichą gołąbkę, którą do tego zdeptał przypadkiem Trysio.
Mam nadzieje, że relacja z mojego małego redneck paradise się podobała :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz