One last ride, cz. I
Portfel, klucze, paczka fajek. Tyle Rysiek wysypał z papierowej torebki po kebabie, będącym
wczorajszą kolacją. Półnagi, z racji braku koszuli zgubionej gdzieś w ferworze headbangingu, oto
przyglądał się dobrom, będącym czymś w rodzaju walizki. Wiecie, takiej, na której się żyje. Że
frontman zespołu takowej nie posiadał, względnie dawno przehandlował, rzeknę prościej: żył na
portfelu, kluczach i paczce fajek.
Pustym portfelu, co miał nadzieję niedługo zmienić. Kluczach niepasujących do żadnego,
znanego mu zamka. A przynajmniej od chwili, gdy z jego powodu stary wymienił wspomniane w
drzwiach swojej kawalerki. Już po tym, jak ceremonialnie wywalił z jej progów pierworodnego.
Przynajmniej miał papierosy. Ten pierwszy, poranny, jest najlepszy. I choćby nie wiem, pod
jakimi dziwnymi nazwami i ile wyrobów tytoniowych byście w siebie nie wtłaczali przez resztę
dnia, tak żadna fajka nie będzie tak smakować. Czy budzić. Przykładowo pośrodku pobojowiska, w
rzeczy samej będącego speluną po koncercie.
Zapalił, tonąc w dymkowej woni pośród zaśmierdłej, zarzyganej i zaszklonej sali „Zaszytej”, w
której ilość trupów to siedzących, to leżących na ławach skutecznie upodabniała knajpę do
miejskiej kostnicy. Obrazki docierały falami, przeplatającymi się z czymś, co mogło być tylko i
wyłącznie potwornym kacem.
Z dymu, krocząc ponad zwłokami owiniętego czarną skórą jegomościa, wykrystalizował się
Chyży. Axl Rose, gdyby wiewiórczą dumę zastąpić mu blondem heruba i zwęzić w dupie. Ale
bandamę na całe czoło miał bliźniaczo podobną.
- Rysiek, wstawaj.
- Chyży? A co to za kutafon? - dopiero teraz zauważył idącego krokami blond-perkusisty
bysia z bananem przez pół zarośniętej mordy.
- Jestem alfonsem w tym burdelu - powiedział bysio. - Czas się rozliczyć dzieciaczki. Z kim
można?
- E?
- Za koncert i wódę, kretynie - wyjaśnił Chyży.
- Zaraz zawołam menedżera - potwierdził Rysiu.
Przeciągając się w iście teatralnym ziewie, trącił zwłoki obok. W towarzystwie muru pustych
butelek, pokryte zmierzwionymi piórami za ramiona.
- Maciej! Maciej, do menadżera sprawa.
- Ała, mój łeeeeb... co ja, sztuka mięsa? - przemówiło truchło, podnosząc wzrok. - A co to za
kutafon?
* * *
Miejsce bez adresu, będące kanciapą na strychu, na jedną noc wam już znany bysio oddał w
posiadanie zespołowi w charakterze garderoby. Sypialni i pijalni przy okazji też. Na wystrój
składało się kilka mebli, pęknięte lustro. I stół bilardowy. Pełen butelek po żubrach, wojakach i
nabitych kiepami szklanek.
A Andrzej Sznajder, nim się zorientował o swoim nieubraniu i bólu głowy, nieopatrznie odsunął
firankę, pozwalając, by promienie słońca zwaliły go z nóg. Wyrżnął na ziemię i z tej, skądinąd
żabiej perspektywy zobaczył Ryśka. Z piwem w jednej, a kawą w drugiej dłoni.
- Hej, deklu. Maciej nas rozlicza, sprzęt w wozie, zaraz lecimy.
- Ała.
- Wiem, wiem. Gdzie ta latawica, co to ją wczoraj przeleciałeś?
- Nie wiem. Ych... chyba sobie poszła. Co, oczyściłeś jej torebkę?
Rysiu przysiadł na zaplamionym niezidentyfikowanymi substancjami, wspomnianym wcześniej
stole.
- Chłopie, gówno nam płacą, a musimy coś jeść. I wypadałoby odłożyć coś na struny.
Śniadanie? - zmienił temat Rysiek, namierzając na półce sfatygowany blender. Jakkolwiek z
kanciapy kuchnia była gówniana, a sterczący ze ściany kran musiał lać do zlewu istniejącego tylko
w umyśle projektanta, tak maszynka wystarczyła.
Andrzej, świecąc kroczem w łażące po owocach muchy, wygrzebał ze zwałów barachła
dżinsową koszulę. A potem stanik. Miseczka... większe C.
- Też twoje?
- Nie - ripostował Sznajder. - Twoja mama u mnie zostawiła.
- Co ze śniadaniem?
- Chętnie. Coś miała, pieprzony Arsenie Lupinie?
- Gówno miała. Kilkanaście złotych. I banana. Kto dziś trzyma w torebce banana? Poza tym...
weź, mamy co żreć, a ty możesz sobie do tego postukać. To jak... mieć żonę, nie mając żony.
- Jesteś stuknięty.
Do blendera wrzucili, bądź wlali: owoce, resztkę puszki piwa, kawę i piętkę czerstwego chleba.
A w postgierkowsko-peerelowskiej lodówce znaleźli napoczętą puszkę whiskasa. Stworzyła się
papka o barwach nienazwanych nawet przez tych wariatów, wymyślających nazwy kolorom farb.
* * *
- Kotek... kotek? - pytał łysy typ w skórzanej kurtce, z naszywką na całe plecy. Szerokie
plecy. Minął stolik.
Tymczasem bysio przybrał koloratkę.
- Rozwalone trzy krzesła, kilka kufli i zatkany kibel - wyliczał. - A moja kelnerka chyba będzie
musiała szukać pomocy psychiatrycznej po tym, jak wasz muzyk skoczył na stół bez gaci.
- Dziewczyna zakwestionowała jego męskość - bronił menedżer-basista. O jego roli decydował
ciężki, granatowy gibson, oparty o ścianę tuż przy swoim panu. - Poza tym to nie muzyk.
- Dobra, co do kasy... dwie stówy. Minus wasz alkohol i wyrządzone szkody, to jesteście mi
winni sto siedemdziesiąt dwa. Złote, nowe polskie.
W kontekście bajeranckiej kamizeleczki z frędzlami Maciej mógłby uchodzić za groźnego
członka gangu jednośladów. Gdyby miał chociaż pół motoru. Może dlatego się przejął.
- Ej, nikt nam nie policzył za wódę, myślałem, że jest w cenie!
- Ja nie Alcaritas, szanowny panie.
Wkurzający uśmiech bysia nie znikł i nic, nawet napięta sytuacja, nie zdawała się być w stanie
tego zmienić. Dlatego Maciejowi pięść sama się zacisnęła.
- Będzie mi niezmiernie miło, jak dostanę swoją należność.
- Oczy...wiście... - wycedził basista, iście złowieszczo odgarniając pukiel włosów. -
Zorganizujemy zrzutkę.
* * *
Wszędzie zalegało wężowisko ubrań. Andrzej łowił resztę rzeczy, wciąż tylko w koszuli. Buty -
do torby. Gacie, do torby. Majtek - nie stwierdzono. Na koniec odkopał szare, płaskie pudełko z
szybką: swoją maszynę do pisania marki Brother. Gdy nagle otworzyły się drzwi, wpuszczając
Macieja. Z obłędem w oczach.
- Mamy przesrane - zapowiedział, na jednym wdechu wyjaśniając powody przerwania idealnego
kac-poranka. - Facet chce hajsu. Co robimy?
- Spieprzamy? - proponował Rysiek, wciskając przycisk. - Gówno dostanie, nie sałatę.
Zzzzzzzt! - zajęczał blender. Co kogoś obudziło. Blondynka, lat dwadzieścia, wyrosła nagle
spod prześcieradła mniej białego, niż wyprane w perwollu. Nie miała makijażu, w sumie
niepotrzebnego. Podobnie jak stanika o miseczce większe C.
- Wy... - cedziła. - Wy...
Wtedy drzwi otworzyły się ponownie. Ale zamiast spodziewanego właściciela w asyście
komanda wykidaczy, pojawił się łysol wielki jak byk, którego postura ledwo umożliwiała mu
wejście. Wyższy był od wszystkich przeciętnie o dwie głowy.
- Czarek? - pytała blondzia.
- Kotek? A co to za cioty?
A Sznajder zrozumiał. Bardzo wiele. I nie skłamię, jeśli powiem, że widział obrazki z życia.
Zwłaszcza w chwili, gdy i łysol zauważył stopień jego nieubrania, wiążąc go ze stanikiem... który
wciąż trzymał w ręku, chlast!
Pstrokaty glut wytrysnął w łysą pałę. Nim zaklął nie jaki szewc, a cała Szewska ulica, mignęło
im przed oczyma logo na skórze, na którym widniała rogata czaszka ze złotym skrzydłem.
- Chodu! - zarządził Rysiek, łapiąc pusty blender pod pachę.
Sznajder, niewiele myśląc, porwał torbę z całym dobytkiem i dał nogę. Spieprzali jak stado
kurczaków z rancza pułkownika Sandersa. Po schodach, na dół, za róg, jeb! W czyjś bebech, „a
dokąd to, dzieciaczki?”, za ramię Chyżego, „co jest?!”, za próg, za kurtki, do vana.
Sznajder z pisiorem na wierzchu wpadł do paki jak słoń do składu porcelany, zabrzmiał grom
spakowanej perkusji, a za nim Rysiek, którego zmiótł z nóg ciśnięty jak armatnia kula gibson
Macieja.
- Ała!
- Gazu! - w krzyk zawył silnik.
Łup! Okuty glan zderzył się z tylną lampą.
- Wracać tu, ciotyyyyyyy! - wył łysol, do którego dotoczył się bysio. Już bez banana.
Obaj maleli w lusterku starego vana GMC. A Rysiek spojrzał na pusty blender.
- Szlag - ubolewał. - I tyle ze śniadania...
CIĄG DALSZY NASTĄPI...
Adrian Buksa
http://wydaje.pl/e/one-last-ride-czii
A tu dodaję link do drugiej części, trzecia zostanie umieszczona niebawem. Zachęcam również do pobierania pozostałych opowiadań!
Miłej lektury!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz