środa, 25 lutego 2015

One last ride cz. I

Dziś z wielką przyjemnością chcę przedstawić wam pierwszą część opowiadania napisanego przez moją zdolną połówkę. Mam nadzieję, że przypadnie wam do gustu, zachęcam również do pisania opinii i dyskusji w komentarzach :)



One last ride, cz. I

Portfel, klucze, paczka fajek. Tyle Rysiek wysypał z papierowej torebki po kebabie, będącym
wczorajszą kolacją. Półnagi, z racji braku koszuli zgubionej gdzieś w ferworze headbangingu, oto
przyglądał się dobrom, będącym czymś w rodzaju walizki. Wiecie, takiej, na której się żyje. Że
frontman zespołu takowej nie posiadał, względnie dawno przehandlował, rzeknę prościej: żył na
portfelu, kluczach i paczce fajek.
Pustym portfelu, co miał nadzieję niedługo zmienić. Kluczach niepasujących do żadnego,
znanego mu zamka. A przynajmniej od chwili, gdy z jego powodu stary wymienił wspomniane w
drzwiach swojej kawalerki. Już po tym, jak ceremonialnie wywalił z jej progów pierworodnego.
Przynajmniej miał papierosy. Ten pierwszy, poranny, jest najlepszy. I choćby nie wiem, pod
jakimi dziwnymi nazwami i ile wyrobów tytoniowych byście w siebie nie wtłaczali przez resztę
dnia, tak żadna fajka nie będzie tak smakować. Czy budzić. Przykładowo pośrodku pobojowiska, w
rzeczy samej będącego speluną po koncercie.
Zapalił, tonąc w dymkowej woni pośród zaśmierdłej, zarzyganej i zaszklonej sali „Zaszytej”, w
której ilość trupów to siedzących, to leżących na ławach skutecznie upodabniała knajpę do
miejskiej kostnicy. Obrazki docierały falami, przeplatającymi się z czymś, co mogło być tylko i
wyłącznie potwornym kacem.
Z dymu, krocząc ponad zwłokami owiniętego czarną skórą jegomościa, wykrystalizował się
Chyży. Axl Rose, gdyby wiewiórczą dumę zastąpić mu blondem heruba i zwęzić w dupie. Ale
bandamę na całe czoło miał bliźniaczo podobną.
- Rysiek, wstawaj.
- Chyży? A co to za kutafon? - dopiero teraz zauważył idącego krokami blond-perkusisty
bysia z bananem przez pół zarośniętej mordy.
- Jestem alfonsem w tym burdelu - powiedział bysio. - Czas się rozliczyć dzieciaczki. Z kim
można?
- E?
- Za koncert i wódę, kretynie - wyjaśnił Chyży.
- Zaraz zawołam menedżera - potwierdził Rysiu.
Przeciągając się w iście teatralnym ziewie, trącił zwłoki obok. W towarzystwie muru pustych
butelek, pokryte zmierzwionymi piórami za ramiona.
- Maciej! Maciej, do menadżera sprawa.
- Ała, mój łeeeeb... co ja, sztuka mięsa? - przemówiło truchło, podnosząc wzrok. - A co to za
kutafon?
* * *
Miejsce bez adresu, będące kanciapą na strychu, na jedną noc wam już znany bysio oddał w
posiadanie zespołowi w charakterze garderoby. Sypialni i pijalni przy okazji też. Na wystrój
składało się kilka mebli, pęknięte lustro. I stół bilardowy. Pełen butelek po żubrach, wojakach i
nabitych kiepami szklanek.
A Andrzej Sznajder, nim się zorientował o swoim nieubraniu i bólu głowy, nieopatrznie odsunął
firankę, pozwalając, by promienie słońca zwaliły go z nóg. Wyrżnął na ziemię i z tej, skądinąd
żabiej perspektywy zobaczył Ryśka. Z piwem w jednej, a kawą w drugiej dłoni.
- Hej, deklu. Maciej nas rozlicza, sprzęt w wozie, zaraz lecimy.
- Ała.
- Wiem, wiem. Gdzie ta latawica, co to ją wczoraj przeleciałeś?
- Nie wiem. Ych... chyba sobie poszła. Co, oczyściłeś jej torebkę?
Rysiu przysiadł na zaplamionym niezidentyfikowanymi substancjami, wspomnianym wcześniej
stole.
- Chłopie, gówno nam płacą, a musimy coś jeść. I wypadałoby odłożyć coś na struny.
Śniadanie? - zmienił temat Rysiek, namierzając na półce sfatygowany blender. Jakkolwiek z
kanciapy kuchnia była gówniana, a sterczący ze ściany kran musiał lać do zlewu istniejącego tylko
w umyśle projektanta, tak maszynka wystarczyła.
Andrzej, świecąc kroczem w łażące po owocach muchy, wygrzebał ze zwałów barachła
dżinsową koszulę. A potem stanik. Miseczka... większe C.
- Też twoje?
- Nie - ripostował Sznajder. - Twoja mama u mnie zostawiła.
- Co ze śniadaniem?
- Chętnie. Coś miała, pieprzony Arsenie Lupinie?
- Gówno miała. Kilkanaście złotych. I banana. Kto dziś trzyma w torebce banana? Poza tym...
weź, mamy co żreć, a ty możesz sobie do tego postukać. To jak... mieć żonę, nie mając żony.
- Jesteś stuknięty.
Do blendera wrzucili, bądź wlali: owoce, resztkę puszki piwa, kawę i piętkę czerstwego chleba.
A w postgierkowsko-peerelowskiej lodówce znaleźli napoczętą puszkę whiskasa. Stworzyła się
papka o barwach nienazwanych nawet przez tych wariatów, wymyślających nazwy kolorom farb.
* * *
- Kotek... kotek? - pytał łysy typ w skórzanej kurtce, z naszywką na całe plecy. Szerokie
plecy. Minął stolik.
Tymczasem bysio przybrał koloratkę.
- Rozwalone trzy krzesła, kilka kufli i zatkany kibel - wyliczał. - A moja kelnerka chyba będzie
musiała szukać pomocy psychiatrycznej po tym, jak wasz muzyk skoczył na stół bez gaci.
- Dziewczyna zakwestionowała jego męskość - bronił menedżer-basista. O jego roli decydował
ciężki, granatowy gibson, oparty o ścianę tuż przy swoim panu. - Poza tym to nie muzyk.
- Dobra, co do kasy... dwie stówy. Minus wasz alkohol i wyrządzone szkody, to jesteście mi
winni sto siedemdziesiąt dwa. Złote, nowe polskie.
W kontekście bajeranckiej kamizeleczki z frędzlami Maciej mógłby uchodzić za groźnego
członka gangu jednośladów. Gdyby miał chociaż pół motoru. Może dlatego się przejął.
- Ej, nikt nam nie policzył za wódę, myślałem, że jest w cenie!
- Ja nie Alcaritas, szanowny panie.
Wkurzający uśmiech bysia nie znikł i nic, nawet napięta sytuacja, nie zdawała się być w stanie
tego zmienić. Dlatego Maciejowi pięść sama się zacisnęła.
- Będzie mi niezmiernie miło, jak dostanę swoją należność.
- Oczy...wiście... - wycedził basista, iście złowieszczo odgarniając pukiel włosów. -
Zorganizujemy zrzutkę.
* * *
Wszędzie zalegało wężowisko ubrań. Andrzej łowił resztę rzeczy, wciąż tylko w koszuli. Buty -
do torby. Gacie, do torby. Majtek - nie stwierdzono. Na koniec odkopał szare, płaskie pudełko z
szybką: swoją maszynę do pisania marki Brother. Gdy nagle otworzyły się drzwi, wpuszczając
Macieja. Z obłędem w oczach.
- Mamy przesrane - zapowiedział, na jednym wdechu wyjaśniając powody przerwania idealnego
kac-poranka. - Facet chce hajsu. Co robimy?
- Spieprzamy? - proponował Rysiek, wciskając przycisk. - Gówno dostanie, nie sałatę.
Zzzzzzzt! - zajęczał blender. Co kogoś obudziło. Blondynka, lat dwadzieścia, wyrosła nagle
spod prześcieradła mniej białego, niż wyprane w perwollu. Nie miała makijażu, w sumie
niepotrzebnego. Podobnie jak stanika o miseczce większe C.
- Wy... - cedziła. - Wy...
Wtedy drzwi otworzyły się ponownie. Ale zamiast spodziewanego właściciela w asyście
komanda wykidaczy, pojawił się łysol wielki jak byk, którego postura ledwo umożliwiała mu
wejście. Wyższy był od wszystkich przeciętnie o dwie głowy.
- Czarek? - pytała blondzia.
- Kotek? A co to za cioty?
A Sznajder zrozumiał. Bardzo wiele. I nie skłamię, jeśli powiem, że widział obrazki z życia.
Zwłaszcza w chwili, gdy i łysol zauważył stopień jego nieubrania, wiążąc go ze stanikiem... który
wciąż trzymał w ręku, chlast!
Pstrokaty glut wytrysnął w łysą pałę. Nim zaklął nie jaki szewc, a cała Szewska ulica, mignęło
im przed oczyma logo na skórze, na którym widniała rogata czaszka ze złotym skrzydłem.
- Chodu! - zarządził Rysiek, łapiąc pusty blender pod pachę.
Sznajder, niewiele myśląc, porwał torbę z całym dobytkiem i dał nogę. Spieprzali jak stado
kurczaków z rancza pułkownika Sandersa. Po schodach, na dół, za róg, jeb! W czyjś bebech, „a
dokąd to, dzieciaczki?”, za ramię Chyżego, „co jest?!”, za próg, za kurtki, do vana.
Sznajder z pisiorem na wierzchu wpadł do paki jak słoń do składu porcelany, zabrzmiał grom
spakowanej perkusji, a za nim Rysiek, którego zmiótł z nóg ciśnięty jak armatnia kula gibson
Macieja.
- Ała!
- Gazu! - w krzyk zawył silnik.
Łup! Okuty glan zderzył się z tylną lampą.
- Wracać tu, ciotyyyyyyy! - wył łysol, do którego dotoczył się bysio. Już bez banana.
Obaj maleli w lusterku starego vana GMC. A Rysiek spojrzał na pusty blender.
- Szlag - ubolewał. - I tyle ze śniadania...
CIĄG DALSZY NASTĄPI...

Adrian Buksa


http://wydaje.pl/e/one-last-ride-czii
A tu dodaję link do drugiej części, trzecia zostanie umieszczona niebawem. Zachęcam również do pobierania pozostałych opowiadań!

Miłej lektury!




czwartek, 19 lutego 2015

Super Duper Alice Cooper

Wspominałam o tym w poprzednim poście, jednak nie mogłam się powstrzymać aby nie poświęcić całego wpisu tak legendarnemu wydarzeniu.

The Hollywood Vampires. Brzmi znajomo? Dla wielu, zwłaszcza z młodszego pokolenia najpewniej nazwa ta kojarzy się w najlepszym wypadku z książką "Wampiry Hollywood", a w najgorszym ze "Zmierzchem". Jednak w rzeczywistości nie ma to nic wspólnego z literaturą, ani filmem. THV to grupa która została utworzona w roku 1970 przez Alice Coopera i szczyciła się współpracą z największymi opijusami muzycznymi w tamtych czasach. John Lennon, Ringo Starr czy Keith Moone to tylko niektórzy z członków. Kilka dni temu sam Alice Cooper zapowiedział powrót The Hollywood Vampires. Wraz z nim do zespołu dołączył Johnny Depp oraz Joe Perry. Ich wielki debiut zapowiedziany jest na festiwalu Rock In Rio w Rio De Janeiro, który odbędzie się we wrześniu. Póki co nie wiadomo jeszcze czy zespół nagra album (modlę się aby nagrali), zapowiadają natomiast wspólną trasę koncertową.

Muszę tu nadmienić fakt, że Panowie już gościnnie ze sobą występowali swego czasu i to nie tylko na scenie ale również w filmie ("Mroczne cienie" Johnny Depp i Alice Cooper).







Powiem tak... Jeśli dane mi będzie (będzie!!) być na którymś ich koncercie.. to boję się co ze mną będzie. Skoro na samym Cooperze zasłabłam to co ja zrobię jak zobaczę Takie trio :D


"Tyle było dni do utraty sił, do utraty tchu tyle było chwil..."

Witam w nowym roku! Tak wiem rułę mam okrutną. Ale cóż standardowo natłok obowiązków mnie nieco przytłoczył. U nas jak było dobrze tak nadal jest. Semestr zdałam bez większych problemów, zaliczyliśmy Sylwestra w Krakowie oraz bardzo udane, przyjemne rodzinne święta. Były też urodziny ciotki Marty później Trisa i moje. Były i chwile grozy. Ale może od początku.

Święta jak wspominałam minęły przyjemnie i ciekawie. Część spędziliśmy z moją rodziną, część z rodziną Moody'ego, a jeszcze część sami w domu. Standardowo było dużo prezentów, jedzenia i zabawy. W sumie chyba najlepsze moje święta w życiu. Jedyny minus, że wywróciłam się na krawężniku i potłukłam okrutnie. Zdjęć niestety za bardzo nie mam, bo zmieniałam w międzyczasie telefon i za cholerę nie wiem gdzie je zgrałam, także wstawię to co z fejsa udało mi się ściągnąć.

Bobas z ulubionym prezentem ;)

Sylwestra za to spędziliśmy w Krakowie krążąc między rynkiem głównym a barami. Poznaliśmy masę ciekawych ludzi, tańczyliśmy na koncercie Wilków i ogólnie ciekawie spędziliśmy wieczór.


Były też jak zwykle ciekawe, zwyczajne lepsze i gorsze momenty, zabawne sytuacje...

Spadł śnieg więc obowiązkowo na sanki!


Z jakiegoś tam spaceru całą familią.

Tjaaa Janis dostałą nowy telefon i bawi się funkcjami ;)

Zabawy z piesełem

Chcecie wiedzieć jak broi dziecko dzień po wypadku? O właśnie tak!
(Do wypadku dojdziemy za chwilę)


Jak sanki to i dupolot musi być!


Na karmienie łabądków i kaczek też się załapaliśmy :)

Wspominałam też o wypadku. Mieliśmy chwile autentycznej grozy kilka tygodni temu. Uczyłam się do egzaminu, kiedy Tris rozbrykał się, zaczął szaleć i wskakiwać na fotele. Podskakując na jednym z nich przeważył go i upadł niefortunnie prosto w kaloryfer. Rozciął sobie tył głowy, krew się lała, telefon po karetkę, izba przyjęć na Ligocie i szycie głowy. Prawie wtedy zawału dostałam, na szczęście tylko rozciął głowę, a nie miał żadnego wstrząsu mózgu itd. Nie życzę nikomu takich przeżyć. Zabawny w tej sytuacji był jedynie fakt, że Tris był bardzo dzielny, jak czekaliśmy na karetkę i tamowałam mu tą główkę, ten chciał iść się bawić! Badass jakich mało.

Był opatrunek, potem ściąganie szwów, ale jak mówiłam Tristan jest twardziel i znosił to dzielnie!


 Muszę też pochwalić młodych, że coraz bardziej interesują się muzyką, co napawa mnie wielką dumą.


Tak się Wika uczy wymiatać na wiośle ;)
Do tego zaczyna naśladować starą! (Trisowi wybrała taką samą koszulkę jak jej, ale nie życzył sobie tego dnia fotki :D btw, w Auchan idzie takie dorwać za 10 polskich nowych złotych) Młoda teraz tak lata do szkoły (czekam na wezwanie od dyrektora :D)

Na dowód mamy i filmy :)





No i mieliśmy po drodze kilka ważnych uroczystości w naszej małej komunie.

Były urodziny ciotki Marty. A co się wtedy działo i jakie jaja były to już tylko my wiemy :) 
Ale cóż no.. pieczenie ciasta dla kogoś obowiązkowo musi skończyć się bitwą i obrzucaniem jedzeniem (dobrze, że jedzeniem a nie sikami jak to dziś Tris uczynił). Standardowo była parada pedalskiej muzyki, ploty do późnej nocy i takie tam. Chyba zaczynamy wyrastać z imprez ;)

No to tego... tak wyglądają "imprezy" z dziećmi na pokładzie :D


27 stycznia mieliśmy też rocznicę pierwszą z Moodym, którą uczciliśmy podwójnie. Kolacją w domu (będzie przepis bez obaw!) i kolacją na mieście (i jako, że ciocia się pochorowała musieliśmy świętować z bajtlownią przy sobie :P)
Skoro elegancik idzie z nami to też musi się lansować ;)

Badyl musi być :D

Ze starymi pierdzielami siedział nie będę! Idę jeść sam i podrywać ładne kelnerki!! 

24 stycznia minęły też 3 lata odkąd Vader został członkiem naszej komuny ;)


No i oczywiście drugie urodzinki Trisa! 11 luty to był dzień pełen wrażeń, zabraliśmy dzieciaki na basen, do McDonalda i potem jeszcze był fun w domu. I nie ukrywam, że starzy momentami bawili się chyba lepiej niż dzieci :D
Tysio dostał wielką podłogową kolorowankę nad którą oczywiście pracowali wszyscy!

Laleczka Chucky znów atakuje :D Po basenie, młodzi jak widać bardzo zadowoleni.

Bardzo przemyślany prezent od chrzestnego! Kask, co by mały sobie więcej głowy nie rozwalił.

2 godziny później starzy dalej nad kolorowanką.

I jeden z prezentów Trysia czyli kolczyk w uchu :) Młody będzie miał się czym lansować jak podrośnie!


A na koniec nasi nowi podopieczni Luke i Mara. :)


W między czasie pięć dni po Tristanie i ja miałam urodziny, jednak odbyły się one bardziej kameralnie niż ciotki Marty. Wpierw obżeraliśmy się w weekend spaghetti, czipsami i masą niezdrowych napojów oglądając "Super duper Alice Cooper", a oficjalnie w urodziny opychałam się sushi i srałam brokatem z radości na wieść o tym, że Alice Cooper, Johnny Depp i Joe Perry zakładają zespół The Hollywood Vampires i wyruszają w trasę! <3 p="">

Zatem moi drodzy to tyle. Dziś bez zbędnych przemyśleń. Coś ambitniejszego niebawem ;)


Małże w piwie

No to dziś podam coś bardziej wymyślnego ;) Pierwszy raz robiłam z drugą połówką, zatem nie będzie to nic szalonego ale ten prostszy sposób przyrządzenia i podania.

Składniki:
- 1 kg muli (ostatnio dorwałam w Lidlu za słynne 9,99 polskich nowych złotych czy coś koło tej ceny ;))
- Butelka piwa (taka pół litrowa, bo my mieliśmy za małą i trzeba było na dwa razy gotować :P)
- Jedna nieduża cebula (ja dałam czerwoną, ale to raczej wedle uznania)
- Ząbek czosnku
- 2-3 łyżki posiekanej natki pietruszki
- Oliwa z oliwek (2 -3 łyżki)
- Masło lub margaryna (1,5 łyżki)
- Sól
- Bagietka do podania (polecam z octem balsamicznym, w którym się ostatnio rozkochałam)


Na patelni rozgrzewamy olej z masłem, dodajemy posiekany czosnek oraz cebulę i czekamy aż się zeszklą. Wlewamy piwo i gotujemy ok 2 minuty. Dodajemy małże i gotujemy około 5 minut (muszą się otworzyć), po tym czasie dodajemy natkę, sól i jeszcze chwilę trzymamy na ogniu. Wybieramy wszystkie i nakładamy na talerz. Podajemy z pieczywem, które można maczać w occie.






Mała wizualizacja  :) 

Do owoców morza najlepiej podać białe wino (my mieliśmy półsłodkie).

Smacznego! :)