poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Have a bad day...

Ktoś kiedyś powiedział mi, że z dziećmi ciężko jest robić zakupy. Miałam na ten temat odmienne zdanie... do dziś. Wycieczka do szkoły Wiki i pobliskiego Kauflandu zamiast jakiś 2-2,5 h zajęła nam... w sumie nie wiem, mam wrażenie, że wieczność. Jak Tristan typowo dla siebie miał wszystko gdzieś i siedział spokojnie tak Wiktoria caaaaałyyy czas paplała, beczała, nudziła i doprowadzała mnie do szału. Czemu? Bo nuda, bo za szybko, bo za wolno, bo swędzi, bo pić, bo chce zabawkę, bo droga za długa, bo bilion innych dziwnych problemów wagi państwowej. A ja próbuję tłumaczyć, prosić, grozić, że na Boga muszę się skupić, też jestem zmęczona i mam już dość. Gdzie tam, nudzenie level expert włączone, a matka zaczyna z tego wszystkiego lagować.... Od rana taki dziwny dzień. Na dzień dobry usłyszałam od Wiki, która przyszła mnie obudzić, że nasz kochany piesio (kiedyś przerobię gnojka na pluszaka....) zrobił epickie siku na samym środku wymytej kuchni.... Bosko. Kiedy ogarnęłam bajzel i napiłam się upragnionej kawy, zaczęłam szukać podręczników dla Wiki i przepisu na jakieś danie z soczewicą (przepis jutro!). Ledwo znalazłam coś co mnie zadowoliło i miałam zabrać się za zamawianie książek, w Wikę wstąpił sam szatan lub inny wielki przedwieczny, pewnie sam Cthullu i się zaczęło... "Maaamooo, chodźmy juuużżż, no idzieeemyyyy???? Nooooo, bo ja chcę zabawkę.... A kupiszzzzz....?" i dalej w ten deseń. Nie dane mi było złożyć w spokoju zamówienia, więc ubrałam siebie, Trisa, Wikę i jazda w teren. Na rozmowie u szkolnej pedagog powtórka z rozrywki. "maamoo nuuudaaaaaa... mamooo chodźmyyyy..." ehhh.... W drodze lamenty, w sklepie marudzenie dla odmiany. Przy samej półce z zabawkami spędziłyśmy połowę całego czasu przebywania w sklepie. Ale ok, niech się namyśli, ja skapitulowałam, oparłam się leniwie o wózek i zaczęłam się zastanawiać nad szybką ucieczką, może nie zauważy ;) Bingo! Wybrała puzzle ze swojej ulubionej linii Monster High. Jazda do kasy, i na przystanek. Stwierdziłam, że w drodze powrotnej nie będę się już katować spacerem. Za to spacer czekał na mnie właściwie już w klatce, bo Pan Tata zgarnął jak na mężczyznę przystało ciężki wózek, a nasz kochany do bólu piesio domagał się subtelnie (taranując mnie) wyjścia na siusiu. No cóż.... zachciało mi się psa to teraz trzeba latać. Pół biedy, że obiad zrobiliśmy już wspólnie z Panem Tatą, który również zajął się obojgiem brzdąców i dał mi chwilę odpoczynku. I wreszcie złożyłam zamówienie! Jutro będę o 230 zł biedniejsza! Marzyłam o tym serio ;) Swoją drogą zadziwiające... 6-latka dla której problemem jest zazwyczaj wyniesienie brudnych gaci do kosza na pranie jest w stanie sama sobie zwinąć dywan, jeśli zajdzie potrzeba w zabawie. Ileż to razy moje dzieci jeszcze mnie zaskoczą? W każdym razie wieczorem zaczęły się lamenty o jedzenie, którego konsumpcji pannica kategorycznie odmówiła. Namówiliśmy ją na pół porcji po czym wysłaliśmy do spania. Nie doceniałam możliwości i talentu do irytowania ludzi u mojej córki ;] I uwierzcie na słowo to brzmi niepozornie, ale kiedy takie sceny odgrywają się cały dzień i w żaden sposób nie da się dzieciaka uspokoić to człowiek może się nieźle wkurzyć. Cóż dziś widać nie jest dobry dzień dla rock'n'rollowca ;) Idę spać, jutro będzie lepiej!


Ok, ok narzekanie, narzekaniem ale fotki jakieś udało nam się zrobić!


Nooo Wika, dziś wybrała ładny zestawik na spacer ;) I nowe buty do szkoły (F&F 29 zł, polecam!) też trzeba rozchodzić! :D


Takie dziwne wrażenie odnoszę... Niby farbuję się od niedawna na brąz, ale jednak cały czas wydaje mi się, że mam rude przebicia. Whatever, w każdym razie, jedna z moich ulubionych zdobyczy lumpexowych, bluza wykonana z tiulu. Prezentuje się fajnie, jednak nie jest zbyt praktyczna ;) Tak czy siak obie dziś postawiłyśmy na ten materiał.



Komuś zrobiło się zimno ;]

Uśmiech! Ten Pan nigdy na nic nie narzeka. Anioł, nie dziecko ;) Cóż równowaga w przyrodzie musi być zachowana.

Czekam na purre ziemniaczane z groszkiem! (Taaak, Tristanek poznaje coraz to nowe potrawy! Najprostsza rzecz jaką mu przygotowałam do tej pory. Rozgnieść ziemniaki z mlekiem i masłem, dodać zielony groszek konserwowy, zgnieść z ziemniakami i gotowe. Mały wcinał aż mu się uszy trzęsły!)


I tak na zakończenie, jutro jedziemy na miasto dokupić resztę wyprawki szkolnej Wiktorii.... Coś czuję, że będę miała o czym pisać ;)

sobota, 24 sierpnia 2013

"... and she's buying a stairway to heaven..."

Nooo ostatnio to się nachodziliśmy z Trisem, ale co złaziliśmy to nasze. W czwartek wybraliśmy się do Katowic, gdyż jak co roku muszę zebrać się w sobie, nerwy utrzymać na wodzy i walczyć jak lwica o to co należy się moim dzieciakom... mianowicie zasiłek alimentacyjny (we wrześniu jeszcze rodzinny.... -.-). Sama droga do Katowic przebiegła sprawnie (tylko 20 minut w korku za Tychami! Sukces!), jedynie pod koniec jak to zawsze bywa w naszej kochanej komunikacji miejskiej, musiała napatoczyć się typowa, śmierdząca żulica dzięki której wolałam jednak zmienić miejsce bo bym się udusiła. Jedna rzecz, która mnie serio wkurzyła, to coś co obserwuję już od 6 lat czyli odkąd sama mam dzieci. Czemu starsi ludzie mają w swoim chorym zwyczaju robienie sobie z wózka z dzieckiem podparcia w autobusach?! Nie dość, że macają de facto czyjąś rzecz, to do tego narażają na upadek nie tylko siebie, ale i małe dziecko. Taka Pani i tym razem się trafiła i jak to zwykle bywa została delikatnie mówiąc, uświadomiona że wózek to nie cholerna poręcz. 

Ok, w samych Katowicach punkt pierwszy programu, lecimy do komornika po pisemko. I tu zonk... potężny próg do klatki chodowej i strome schody... Dobra, wózek wtarabaniamy na klatkę, malucha na ręce i wio po nieszczęsny świstek. Sprawa załatwiona. Punkt drugi. Sekretariat mojej szkoły. Szlag by to, ta sama sytuacja. I znowu brzdąc na ręce i dawaj na pięterko. Dyplom i świadectwo odebrane, jak już wspominałam kilka postów temu, jestę architektę. ;) Obowiązki załatwione, ale czymże byłby ten wyjazd, gdybym nie zajrzała do H&M co by obejrzeć koszulki dziecięce z logami kapel rockowych o których wspominał mi Pan Tata i rzecz jasna gdybym nie zajrzała jak zawsze do ukochanego antykwariatu. Z H&M, wyszliśmy z koszulką Led Zeppelin dla Tristanka (oj wierzcie mi, musiałam uruchomić wszelkie zapasy swego samozaparcia, żeby nie kupić jeszcze koszulki Beatlesów, Ramonesów i piżamki The Rolling Stones. Wszystko w swoim czasie hihi!) i branzoletką dla Wiki. Swoją drogą, żałuję okropnie, że wyprzedali już kozulki AC/DC, pasowałaby genialnie do naszej torby na wózek. Z antykwariatu, wyszłam o dziwo tylko z dwoma książkami, a Tristanek z jedną, którą dostał od Pani sprzedawczyni na pociechę przy fochach, a którą chciał zwyczajnie zjeść ;) Po powrocie na Tychy, zdążyliśmy jeszcze skoczyć do dziadków i zrobić szybkie zakupy.

Za to w piątek już tak kolorowo nie było, bo potrzebne papiery i wnioski musiałam zatargać do MOPSu, znowu zrobić zakupy, czekać na przystanku na spóźniający się mocno autobus przy akompaniamencie marudzącego i śpiącego Trisa, dojechać do domu, od razu odebrać Wikę od dziadka, który ją podwiózł i ugościć mamę i siostrzenicę Pana Taty. Zapomniałabym, po raz kolejny starsza Pani w autobusie zdążyła mnie zdenerwować pchając się na siłę przede mnie (a stałam już w drzwiach) i zdzielając mnie łokciem. Co ciekawe Pani w ręku miała kule więc zastanawiam się skąd u schorowanych ludzi tyle siły i werwy.... Za to wszystko dziś się byczymy cały Boży dzień. Nawet obiadu nie gotowaliśmy uznając, że kanapki nam spokojnie wystarczą. Ja nie narzekam, w końcu obiecałam sobie nie objadać się w takim stopniu ;)

Z przykrych wieści: Musieliśmy niestety pożegnać naszego Edgara. Nie wiemy czemu nas tak szybko opuścił i jest nam bardzo smutno z tego powodu. Ledwo zdążył się z nami oswoić. Będziemy tęsknić.



Chwalimy się pierwszą koszulką kapeli! Młodemu zostawię ją na pamiątkę i dam na 18 urodziny ;)

Ostatnio jakoś mało zdjęć robimy, trzeba nadrobić!

Lansuję się w prezencie od chrzestnego ;)

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Chrzciny Tristana 10.08.2013r.

Ojjj, ale się ociągam ostatnio! Pogoda fajna, ostatnie tygodnie wakacji to staramy się wykorzystać czas w pełni ;) A inna kwestia, że nic ciekawego się nawet nie dzieje. Biegam po urzędach, ogarniam alimenty, swoje studia i wyprawkę do szkoły Wiki. O dziwo, o ile kwestie urzędowe idą całkiem sprawnie, tak zakup przyborów dla mojej wybrednej latorośli to egzamin dla moich nerwów i przegląd najnowszych trendów typu Monster High za którym Wika szaleje (w sumie cieszy mnie jej gust ;]). Cóż, sama wiedziałam co mnie czeka, więc teraz muszę dzielnie znosić szał zakupów ;]

Swoją drogą, skłamałabym gdybym powiedziała, że od koncertu nie działo się zupełnie nic (i tak, nadal żyję tym koncertem ;p). Nasz Tristanek został ochrzczony! Wszystko poszło pięknie, bezproblemowo i zgodnie z planem. Po mszy mieliśmy udany obiad w reastauracji Dalton (polecam!), a później kiedy dzieci zostały z dziadkami i babciami, my wraz z chrzestnymi zawitaliśmy do nas powspominać stare czasy i pobawić się nieco w swoim towarzystwie. Nie mam jeszcze wszystkich zdjęć z tego wydarzenia, ale wrzucę już to co posiadam. Resztę dodam przy okazji jak dostanę ;)

Świeżutki, wykąpany i zacieszam :)

Prosimy ciocię do tańca ;)

Mały mafioso

I już po wszystkim. Tristan zasnął w połowie mszy ;P Od lewej: Madzia - matka chrzestna Wiktorii, Rysiek (Reds) - ojciec chrzestny Tristana, Magda - matka chrzestna Tristana, ja z małym, Marcel, mama Marcela oraz moi dziadkowie. Z przodu Jagoda i Wiktoria.


Już w Daltonie :)



Dziewuchy rozrabiają ;)

Wygłupy w domu ;) Bo takie dwie jak nas trzy to nie ma ani jednej ;P

Ten pies jest jakiś dziwny.... 

Tjaaaa.... oto dowód na to, że grając na PS3 naprawdę wygląda się głupio ;) Ale kto by tam na to patrzył :D


Tak jakoś grzebałam i wygrzebałam również fotkę z chrzcin Wiktorii 6 lat temu. Rany jak ludzie zmieniają się na przełomie kilku lat to nie do pomyślenia ;)

sobota, 3 sierpnia 2013

Koncert Alice Cooper 26.07.2013r. Brno - Kajot Arena

Miałam napisać coś zaraz po powrocie z Brna, ale cóż. Z emocji i podniety, powrót do rzeczywistości zajął jakieś trzy dni, a zaraz po tym Tris zaczął ząbkować i od kilku nocy daje nam solidnie w kość. Dziś na szczęście już lepiej (dzięki Ci Boże za żele na ząbkowanie!). W każdym razie, już nadrabiam. W podróży robiłam sobie notatki więc spiszę na początek to.

26 lipiec 2013
Mamy 6:00 rano. Jadę już do Katowic, gdzie zacznie się wyprawa mojego życia. Oczywiście musiałam nastawić budzik o pół godziny za późno, przez co ledwo wyrobiłam się na ten autobus. No, ale to cała ja. Wszystko, wiecznie w biegu. Najważniejsze, że zdążyłam. Panie Cooper, jadę do Pana.

Godzina 6:45. Gołębie zeżarły połowę mojego śniadania. Ja i moje miękkie serducho do zwierząt.

Dochodzi 11:00. Jedziemy już pociągiem po przesiadce w Ostravie prosto do Brna. W Cieszynie dołączył do mnie i Ani Wojtek, również jadący na ten sam koncert. Od tej pory trzymaliśmy się już w trójkę. Jako, że w Cieszynie mieliśmy ponad godzinę przerwy, połaziliśmy po okolicznych sklepikach (tak Ania, branzoleetkii!!!), odwiedziliśmy rynek i dalej w drogę. Jesteśmy już co raz bliżej celu. Widać niepotrzebnie brałam długie spodnie, bo już jest tak piekielnie gorąco, że musiałam się przebrać. Nic, Brno już za dwie godziny.

Foto na granicy musi być! Wkraczamy do zupełnie innego świata...


Nie no, my normalne jesteśmy. Naprawdę!

Niech to diabli, właśnie okazało się, że za chwilę musimy jeszcze przesiąść się na Bus do Brna w... eee... a mniejsza już gdzie. Zawołają nas ;) O tym mowy nie było.

Myślałam, że w pociągu było źle, ale ten bus to już totalna tragedia. Żar, skwar i smród jakiś zepsutych jabłek (bananów? skarpet? nie wiemy). Whatever ważne, że jedziemy na Alicję.

Jakoś koło 14:00. Jest! Dojechaliśmy! I nadal jest gorąco jak w piekle! Siedzimy już pod Kajot Areną, ludzi na szczęście dużo jeszcze nie ma. Studiujemy więc mapę okolicy w poszukiwaniu potencjalnych Hoteli w których mógłby się zatrzymać Alice Cooper. Mamy jeszcze kilka godzin do koncertu więc chcemy spożytkować ten czas na poszukanie idola w możliwych miejscach jego pobytu. Wszak bez zdjęcia i podpisu wyjechać stąd nie możemy! Wyruszamy w miasto. 

Cudowna katedra! W nocy robi naprawde kolosalne wrażenie.

To naprawdę dziś!!! *.*

Nope... To znowu nie ten hotel...

Pamiętna fontanna po której w nocy łazili koledzy ;)

Swoją drogą, architektura tego miasta bardzo mnie urzekła. Pięknie tam jest!

Dragontown ;)


Godzina około 16:30. Siedzimy w jakiejś okolicznej knajpce, popijamy piwo i kofolę. Niestety Coopera nie znaleźliśmy, choć mamy podejrzenia co do dwóch hoteli. Nie mniej jednak misja zakończona niepowodzeniem w tej kwestii. Co więcej, lans lansem, ciuchy ciuchami. Na taką eskapadę zabrałam swoje chyba najwygodniejsze buty, mianowicie kowbojki. Nie pomyślałam jednak, że na 35 stopniowy upał to dosyć kiepski pomysł. Nogi już mam odparzone jak cholera, a to był tylko 2 godzinny rajd po hotelach. Gdzie tam do rana. Ale nieważne twardym trzeba być i już. Odpoczniemy, dopijemy i idziemy powoli pod Arenę, zająć strategiczne miejsca w gonitwie pod barierki. 

Relaks i mapa barów, którą, o ironio, zgubiłyśmy.

Z Anną Poley.


18:00. Stoimy i wyglądamy tylko z nadzieją kogoś kto otworzy tę piekielną bramę. Serce wali mi jak oszalałe, ba zaraz wykituje tu z tych palpitacji. Spotykamy resztę naszych znajomych. Udało nam się nawet pogadać z gitarzystą Alicji, z którym jak się przypadkiem okazało Anka się zna! Iskierki nadziei może powie gdzie Vince śpi. Nic z tego niestety obiekt naszego szaleństwa wybywa z kraju zaraz po koncercie. Szlag by to! I wreszcie brama się otwiera. Znaczy... próbuje się otworzyć jednak tłum napiera na nią tak, że "otwieramy" ją w przeciwną do zawiasów stronę. Ups. Lecimy na złamanie karku, udaje nam się przekroczyć dwie kolejne bramki i jesteśmy pod sceną! Ok przed nami niestety dwóch dosyć wysokich Czechów i Polak (tak pozdrawiam Cię serdecznie pajacu. I dziękuję za skopanie, podeptanie i przyłożenie łokciem. I za chamskie zachowanie z jakim się jeszcze nie spotkałam. I za te aromatyczne bąki, które musiałeś puszczać cały koncert. Serdeczne wal się spaślaku.) Jest ok, da się widzieć.  


21:00. Dwa supporty, mimo, że dobre nie zrobiły na mnie większego wrażenia. Nadal z oznakami zawału i padaczki oczekuję mistrza. Jest! Zaczyna się! Słabo mi... Mimo swoich 65 lat ten facet nadal wygląda genialnie i robi najlepsze sceniczne show jakie tylko można. Była gilotyna, było duszenie, były miecze i sztylety, były wymyślne kostiumy i wiele innych. Największy szał? Co prawda wyłapywałam wskazania ręką w moją stronę itp. Jednak kiedy kolega (Ricky mam u Ciebie dług!) podniósł mnie na rękach ponad tłum, Alice spojrzał i wskazał ręką prosto na mnie, te kilka sekund piosenki było tylko moje. A potem Ricky musiał mnie łapać, bo zaczęłam mdleć (ehh no jak nastolatka słowo daję). Ogólnie koncert mojego życia, nic nie wywołało jeszcze u mnie takich histerycznych emocji. 

Pod sceną.








Jak mówiłam. Cud, miód i orzeszki! (Duuużo więcej zdjęć na moim fb;) )


23:00. Klne, że nie udało nam się dostać do Coopera za kulisami. Złapaliśmy Orianthi, złapaliśmy supporty, ale kiedy Alice miał przechodzić na parking ochrona nas delikatnie mówiąc pogoniła. Mimo latania jak kot z pęcherzem, nie udało się.  Może jeszcze kiedyś go złapiemy. Ważne, że był te kilka metrów od nas ;) Siedzimy chwilę pod Areną, ostatnie pogaduszki z częścią znajomych, chwila odpoczynku i złapania oddechu. A dalej co? After! Czas szukać knajp i ludzi. Ja i Anka zabieramy się z jej czterema znajomymi. W pierwszej kolejności jedzenie.

Z Orianthi :)


Po 24:00. Siedzimy na ławeczce w środku miasta i legalnie popijamy piwo. Gdyby w Polsce nie żyło takie bydło, to można by wprowadzić takie prawo i u nas. Tjaa... marzenia. Na owej ławeczce ucinamy sobie ambitną pogawędkę z miejscową żulicą (God, nawet żuli tu czystych mają!), której imię brzmiało jak "betoniarka" (pozdrawiamy miłość życia Sowy! ;P). Wszystko ładnie, pięknie ale czas znaleźć konkretną knajpę i jakoś przesiedzieć do 5:00 rano. Szukamy, pytamy. Same dyskoteki w których "muzyka" przyprawiała już na zewnątrz o ból głowy. Wreszcie znajdujemy zwyczajnie wyglądającą knajpkę, z niedużym parkietem, jakąś popową papką grającą z głośników. Ok, niech będzie ileż przecież można łazić... Ubaw stulecia był kiedy zorientowaliśmy się, że wparowaliśmy do gej baru w którym kręcił się cygan przebrany za babę, a ochrona podejrzanie miło spoglądała na Przema. Ale co nasze to nasze, najbardziej pamiętne after party jakie mogłoby być.

U Araba ;]


Do 3:00 około kręciliśmy się po okolicy, niestety wszystko już raczej pozamykane. I o dziwo znaleźliśmy świetną rockową knajpe, którą jak na złość również właśnie zamykano. Ostatecznie skończyliśmy kulturalnie gawędząc, siedząc i popijając kolejne piwo na środku ronda. Jak można wszędzie to można wszędzie! Przed 5:00 chłopaki odprowadzili nas na busa powrotnego gdzie spotkałyśmy zgubionego podczas koncertu Wojtka wraz z kolejnymi trzema towarzyszami podróży.

W busie nastąpiła szybka drzemka, jednak w pociągu rozkręciła się fajna imprezka. Na tyle fajna, że w Cieszynie przesiedzieliśmy dwa autobusy powrotne, bo tak super się gadało i wygłupiało. Na trzeci wypadało zdążyć. Tak więc Panowie z Krakowa (pozdrawiam!) w swoją stronę, a ja Ania i Wojtek (tu również dzięki za znoszenie naszego upierdliwego towarzystwa :D) w swoją. 

Z babcią Mariem :D





Impreza przydworcowa trwa!

Tu mogłaby się ta eskapada zakończyć jednak, w Katowicach byłam jeszcze umówiona z dwoma kumpelami na ploty. Ploty się trochę przedłużyły, bo zabawa była przednia i w efekcie w domu byłam po 22:00.  Ten wypad będę wspominać do końca życia.

Swoją drogą, kamizelka na koncert musiała być odpowiednio przerobiona ;)