sobota, 3 sierpnia 2013

Koncert Alice Cooper 26.07.2013r. Brno - Kajot Arena

Miałam napisać coś zaraz po powrocie z Brna, ale cóż. Z emocji i podniety, powrót do rzeczywistości zajął jakieś trzy dni, a zaraz po tym Tris zaczął ząbkować i od kilku nocy daje nam solidnie w kość. Dziś na szczęście już lepiej (dzięki Ci Boże za żele na ząbkowanie!). W każdym razie, już nadrabiam. W podróży robiłam sobie notatki więc spiszę na początek to.

26 lipiec 2013
Mamy 6:00 rano. Jadę już do Katowic, gdzie zacznie się wyprawa mojego życia. Oczywiście musiałam nastawić budzik o pół godziny za późno, przez co ledwo wyrobiłam się na ten autobus. No, ale to cała ja. Wszystko, wiecznie w biegu. Najważniejsze, że zdążyłam. Panie Cooper, jadę do Pana.

Godzina 6:45. Gołębie zeżarły połowę mojego śniadania. Ja i moje miękkie serducho do zwierząt.

Dochodzi 11:00. Jedziemy już pociągiem po przesiadce w Ostravie prosto do Brna. W Cieszynie dołączył do mnie i Ani Wojtek, również jadący na ten sam koncert. Od tej pory trzymaliśmy się już w trójkę. Jako, że w Cieszynie mieliśmy ponad godzinę przerwy, połaziliśmy po okolicznych sklepikach (tak Ania, branzoleetkii!!!), odwiedziliśmy rynek i dalej w drogę. Jesteśmy już co raz bliżej celu. Widać niepotrzebnie brałam długie spodnie, bo już jest tak piekielnie gorąco, że musiałam się przebrać. Nic, Brno już za dwie godziny.

Foto na granicy musi być! Wkraczamy do zupełnie innego świata...


Nie no, my normalne jesteśmy. Naprawdę!

Niech to diabli, właśnie okazało się, że za chwilę musimy jeszcze przesiąść się na Bus do Brna w... eee... a mniejsza już gdzie. Zawołają nas ;) O tym mowy nie było.

Myślałam, że w pociągu było źle, ale ten bus to już totalna tragedia. Żar, skwar i smród jakiś zepsutych jabłek (bananów? skarpet? nie wiemy). Whatever ważne, że jedziemy na Alicję.

Jakoś koło 14:00. Jest! Dojechaliśmy! I nadal jest gorąco jak w piekle! Siedzimy już pod Kajot Areną, ludzi na szczęście dużo jeszcze nie ma. Studiujemy więc mapę okolicy w poszukiwaniu potencjalnych Hoteli w których mógłby się zatrzymać Alice Cooper. Mamy jeszcze kilka godzin do koncertu więc chcemy spożytkować ten czas na poszukanie idola w możliwych miejscach jego pobytu. Wszak bez zdjęcia i podpisu wyjechać stąd nie możemy! Wyruszamy w miasto. 

Cudowna katedra! W nocy robi naprawde kolosalne wrażenie.

To naprawdę dziś!!! *.*

Nope... To znowu nie ten hotel...

Pamiętna fontanna po której w nocy łazili koledzy ;)

Swoją drogą, architektura tego miasta bardzo mnie urzekła. Pięknie tam jest!

Dragontown ;)


Godzina około 16:30. Siedzimy w jakiejś okolicznej knajpce, popijamy piwo i kofolę. Niestety Coopera nie znaleźliśmy, choć mamy podejrzenia co do dwóch hoteli. Nie mniej jednak misja zakończona niepowodzeniem w tej kwestii. Co więcej, lans lansem, ciuchy ciuchami. Na taką eskapadę zabrałam swoje chyba najwygodniejsze buty, mianowicie kowbojki. Nie pomyślałam jednak, że na 35 stopniowy upał to dosyć kiepski pomysł. Nogi już mam odparzone jak cholera, a to był tylko 2 godzinny rajd po hotelach. Gdzie tam do rana. Ale nieważne twardym trzeba być i już. Odpoczniemy, dopijemy i idziemy powoli pod Arenę, zająć strategiczne miejsca w gonitwie pod barierki. 

Relaks i mapa barów, którą, o ironio, zgubiłyśmy.

Z Anną Poley.


18:00. Stoimy i wyglądamy tylko z nadzieją kogoś kto otworzy tę piekielną bramę. Serce wali mi jak oszalałe, ba zaraz wykituje tu z tych palpitacji. Spotykamy resztę naszych znajomych. Udało nam się nawet pogadać z gitarzystą Alicji, z którym jak się przypadkiem okazało Anka się zna! Iskierki nadziei może powie gdzie Vince śpi. Nic z tego niestety obiekt naszego szaleństwa wybywa z kraju zaraz po koncercie. Szlag by to! I wreszcie brama się otwiera. Znaczy... próbuje się otworzyć jednak tłum napiera na nią tak, że "otwieramy" ją w przeciwną do zawiasów stronę. Ups. Lecimy na złamanie karku, udaje nam się przekroczyć dwie kolejne bramki i jesteśmy pod sceną! Ok przed nami niestety dwóch dosyć wysokich Czechów i Polak (tak pozdrawiam Cię serdecznie pajacu. I dziękuję za skopanie, podeptanie i przyłożenie łokciem. I za chamskie zachowanie z jakim się jeszcze nie spotkałam. I za te aromatyczne bąki, które musiałeś puszczać cały koncert. Serdeczne wal się spaślaku.) Jest ok, da się widzieć.  


21:00. Dwa supporty, mimo, że dobre nie zrobiły na mnie większego wrażenia. Nadal z oznakami zawału i padaczki oczekuję mistrza. Jest! Zaczyna się! Słabo mi... Mimo swoich 65 lat ten facet nadal wygląda genialnie i robi najlepsze sceniczne show jakie tylko można. Była gilotyna, było duszenie, były miecze i sztylety, były wymyślne kostiumy i wiele innych. Największy szał? Co prawda wyłapywałam wskazania ręką w moją stronę itp. Jednak kiedy kolega (Ricky mam u Ciebie dług!) podniósł mnie na rękach ponad tłum, Alice spojrzał i wskazał ręką prosto na mnie, te kilka sekund piosenki było tylko moje. A potem Ricky musiał mnie łapać, bo zaczęłam mdleć (ehh no jak nastolatka słowo daję). Ogólnie koncert mojego życia, nic nie wywołało jeszcze u mnie takich histerycznych emocji. 

Pod sceną.








Jak mówiłam. Cud, miód i orzeszki! (Duuużo więcej zdjęć na moim fb;) )


23:00. Klne, że nie udało nam się dostać do Coopera za kulisami. Złapaliśmy Orianthi, złapaliśmy supporty, ale kiedy Alice miał przechodzić na parking ochrona nas delikatnie mówiąc pogoniła. Mimo latania jak kot z pęcherzem, nie udało się.  Może jeszcze kiedyś go złapiemy. Ważne, że był te kilka metrów od nas ;) Siedzimy chwilę pod Areną, ostatnie pogaduszki z częścią znajomych, chwila odpoczynku i złapania oddechu. A dalej co? After! Czas szukać knajp i ludzi. Ja i Anka zabieramy się z jej czterema znajomymi. W pierwszej kolejności jedzenie.

Z Orianthi :)


Po 24:00. Siedzimy na ławeczce w środku miasta i legalnie popijamy piwo. Gdyby w Polsce nie żyło takie bydło, to można by wprowadzić takie prawo i u nas. Tjaa... marzenia. Na owej ławeczce ucinamy sobie ambitną pogawędkę z miejscową żulicą (God, nawet żuli tu czystych mają!), której imię brzmiało jak "betoniarka" (pozdrawiamy miłość życia Sowy! ;P). Wszystko ładnie, pięknie ale czas znaleźć konkretną knajpę i jakoś przesiedzieć do 5:00 rano. Szukamy, pytamy. Same dyskoteki w których "muzyka" przyprawiała już na zewnątrz o ból głowy. Wreszcie znajdujemy zwyczajnie wyglądającą knajpkę, z niedużym parkietem, jakąś popową papką grającą z głośników. Ok, niech będzie ileż przecież można łazić... Ubaw stulecia był kiedy zorientowaliśmy się, że wparowaliśmy do gej baru w którym kręcił się cygan przebrany za babę, a ochrona podejrzanie miło spoglądała na Przema. Ale co nasze to nasze, najbardziej pamiętne after party jakie mogłoby być.

U Araba ;]


Do 3:00 około kręciliśmy się po okolicy, niestety wszystko już raczej pozamykane. I o dziwo znaleźliśmy świetną rockową knajpe, którą jak na złość również właśnie zamykano. Ostatecznie skończyliśmy kulturalnie gawędząc, siedząc i popijając kolejne piwo na środku ronda. Jak można wszędzie to można wszędzie! Przed 5:00 chłopaki odprowadzili nas na busa powrotnego gdzie spotkałyśmy zgubionego podczas koncertu Wojtka wraz z kolejnymi trzema towarzyszami podróży.

W busie nastąpiła szybka drzemka, jednak w pociągu rozkręciła się fajna imprezka. Na tyle fajna, że w Cieszynie przesiedzieliśmy dwa autobusy powrotne, bo tak super się gadało i wygłupiało. Na trzeci wypadało zdążyć. Tak więc Panowie z Krakowa (pozdrawiam!) w swoją stronę, a ja Ania i Wojtek (tu również dzięki za znoszenie naszego upierdliwego towarzystwa :D) w swoją. 

Z babcią Mariem :D





Impreza przydworcowa trwa!

Tu mogłaby się ta eskapada zakończyć jednak, w Katowicach byłam jeszcze umówiona z dwoma kumpelami na ploty. Ploty się trochę przedłużyły, bo zabawa była przednia i w efekcie w domu byłam po 22:00.  Ten wypad będę wspominać do końca życia.

Swoją drogą, kamizelka na koncert musiała być odpowiednio przerobiona ;)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz